~ WYSZPERANE W SIECI • MUZYKA • RECENZJE • ARTYKUŁY ~

Archive for Październik, 2012

Angus Stone – „Broken Brights”.

Julia i Angus dali się poznać światu jako miłośnicy akustycznych gitar i folkowego, głębokiego brzmienia. Kontynuując zapędy muzykalnych rodziców, nagrali dwa długogrające albumy – „A Book Like This” oraz „Down The Way”. Obok wspólnej twórczości australijskie rodzeństwo realizuje się także w solowych projektach. Angus ma już na koncie bardziej bluesowy „Smoking Gun” (pod szyldem Lady Of The Sunshine), a w tym roku wydał firmowany własnym nazwiskiem „Broken Brights”. Jego oficjalny indywidualny debiut nie stanowi zaskoczenia – to pełna przejmujących i kołyszących dźwięków płyta, która pokazuje, że pop, rock i folk dają się bez problemu łączyć w przystępnych dla szerokiej publiczności kompozycjach, jeśli tylko zabiera się za to prawdziwie utalentowany muzyk.

Stone stawia oczywiście tradycyjnie na gitary, lecz nie oznacza to wcale sennej i akustycznej monotonii. Przede wszystkim w wielu momentach dochodzą do nich liczne wspomagające instrumenty: mandolina, harmonijka, tamburyn, skrzypce, fortepian, trąbka, flet i wiele innych. Na dodatek „Broken Brights” ma wyraźnie mocniejsze fragmenty: jak znakomity „Bird On The Buffalo” doładowany chwilami silną gitarą elektryczną i prowadzony dość żwawo przez miarową perkusję, jeszcze cięższy „It Was Blue” albo mroczny „Only A Woman”. Jednocześnie artysta urzeka delikatnymi, nieraz balladowymi kompozycjami – „Broken Brights”, „Apprentice Of The Rocket Man”, „The Wolf And The Butler” to tylko niektóre spośród nich. Wydaje się jednak, że najlepiej z zestawu wypadają utwory pośrednie – jakoś ujmujące delikatnością, ale optymistyczne, w pewien sposób słoneczne i niepozbawione przy tym przyjemnego i kołyszącego rytmu. Mowa choćby o „Be What You Be” oraz „Wooden Chair” (z przykuwającym uwagę gwizdanym motywem). Wspomnieć wypada również o zauważalnych celtyckich nawiązaniach czy westernowym klimacie, który sączy się z głośników podczas odsłuchu co najmniej kilka razy. Dodajmy solidny i sprawdzony przecież wokal, oraz raczej przewidywalne tematy większości piosenek i mamy naszkicowany obraz całego „Broken Brights”. Dobrego i różnorodnego krążka.- Autor: Michał Perzyna, Źródło: Esensja [linki oraz zdjęcia ~b69s]


Dead Can Dance – „Anastasis”.

Żyjemy w zlaicyzowanym świecie. Ale wszyscy potrzebujemy metafizycznego dreszczu. W bezpieczny sposób dostarczał go nam niegdyś duet Dead Can Dance. Czy podobną reakcję wywołuje jego nowy album nagrany po szesnastu latach przerwy?

Lisa Gerrard i Brendan Perry byli częścią australijskiego desantu, jaki na początku lat 80. dotarł z dalekiego kontynentu do Anglii. Stanowili go prawie sami wybitni wykonawcy: choćby The Saints, The Birthday Party czy S.P.K. Dead Can Dance spóżnili się od nich jednak w znaczny sposób: choć przywoływali mroczną atmosferę, bliską ówczesnej subkulturze gotyckiej, ich muzyka była nazbyt eteryczna, aby można ją było prezentować w klubie Batcave. Nic więc dziwnego, że zainteresował się nią Ivo Watts-Russell, oferując duetowi kontrakt ze swą wytwórnią 4AD. W ciągu następnych lat Gerrard i Perry wyrośli obok Cocteau Twins na jednego z jej najważniejszych reprezentantów.

Uwolnieni od post-punkowego balastu, poszybowali na kolejnych płytach w sobie tylko wiadomym kierunku, tworząc urokliwą muzykę, pełną odwołań do różnych kultur i religii. Z czasem coś jednak zazgrzytało – i w 1998 roku duet zawiesił działalność. Perry nagrał potem dwa ciepło przyjęte solowe albumy, a Gerrard zrobiła karierę w świecie filmu, realizując soundtrack do słynnego „Gladiatora”. Niebawem zatęsknili jednak za sobą – bo już w siedem lat po rozstaniu wyruszyli w światową trasę koncertową, spełniając marzenia swych fanów o ich powrocie. Konsekwencją tych działań jest nowa płyta Dead Can Dance, opublikowana po szesnastoletniej przerwie od ostatniego krążka.

„Anastasis” nie zawodzi – choć to chyba najbardziej wyważony album w dyskografii duetu. Osiem utworów, które się na nim znalazły, zostało sprawiedliwie podzielone – cztery śpiewa Perry, cztery śpiewa Gerrard. Te pierwsze są utrzymane w tonie mrocznych ballad, rozpisanych na tęskne akordy folkowej gitary, oniryczne pasaże ambientowych syntezatorów oraz monumentalne partie orkiestrowych smyczków i dęciaków. Nad wszystkim tym góruje przejmujący wokal Perry`ego, wspierany momentami przez kobiecy chórek, spleciony zapewne z głosu Gerrard. Czasem te piosenki mają lekko psychodeliczny posmak („Children Of The Sun”), a kiedy indziej – przywołują dalekie echa nowej fali („Amnesia”), sięgają po plemienną rytmikę („Opium”) lub płyną łagodnym strumieniem o ambientowym tonie („All In Good Time”).

Lisa Gerrard zwraca się oczywiście ku bardziej etnicznym brzmieniom. Jej przeszywający głos zabarwiony zostaje bliskowschodnią melodyką – wspieraną zgrabnie przez oszczędnie dozowane akustyczne instrumenty. W tych nagraniach znacznie mniej jest elektroniki – a orkiestrowe wejścia nadają im lekko soundtrackowy posmak („Anabasis” i „Agape”). Najbardziej słyszalne jest to w kompozycji „Return Of The She-King”. Tym razem Gerrard uderza bowiem w celtyckie tony, przenosząc nas swym śpiewem w czasy średniowiecza. Ten utwór na pewno najbardziej przypadnie do gustu Tomkowi Budzyńskiemu z Armii, który od lat jest zdeklarowanym fanem Dead Can Dance.

„Anastasis” wydaje się być dokładnym odczytaniem oczekiwań fanów przez Perry`ego i Gerrard. Jeśli ktoś spodziewał się po powrocie duetu jakichś nowinek – może być zawiedziony. Te osiem nagrań to kwintesencja dawnego stylu Dead Can Dance. Ci, którzy wykupili wszystkie bilety na jedyny koncert w Warszawie [Sala Kongresowa, 15 października br.] –  podjęli właściwą decyzję.- Autor: Paweł Gzyl Źródło: Onet [linki oraz zdjęcia ~ b69s]