~ WYSZPERANE W SIECI • MUZYKA • RECENZJE • ARTYKUŁY ~

Archive for Październik, 2011

U2 – 20 lat albumu Achtung Baby

Dwadzieścia lat temu ta płyta mogła zakończyć historię U2. Stało się inaczej, album „Achtung Baby” rozpoczął ich karierę na nowo.

„I co dalej?” ~ to pytanie pewnie nie raz musieli sobie zadawać członkowie U2 na początku lat 90. Po 10 latach grania dołączyli wreszcie do grona największych zespołów na świecie ~ ich albumy sprzedawały się w milionach egzemplarzy i byli w stanie wypełnić każdy stadion po obydwu stronach oceanu. Albumem The Joshua Tree podbili amerykański rynek i stali się nowymi rockowymi klasykami. Po „Rattle and Hum” w 1998 roku, na którym tryumfalnie grali utwory The Beatles, składali hołd Jimiemu Hendriksowi i spotkali się na jednej scenie z Bobem Dylanem i B.B. Kingiem, wiadomo było, że więcej już nie mogą osiągnąć. W tej sytuacji podjęli decyzję o odwrocie do Europy i obraniu zupełnie innego kierunku. Muzycy wynajęli legendarne studiu Hansa w Berlinie i znaleźli się w samym centrum przemian politycznych i kulturowych po upadku muru berlińskiego. Bono poszukiwał nowych inspiracji do tekstów, The Edge fascynował się mroczną industrialną muzykę niemieckiego KMFDM i belgijskiego Front 242, a Brian Eno znał to miejsce z czasów „berlińskiej trylogii” Davida Bowiego. U2 rzucili się na głęboką wodę, co o mało nie doprowadziło do ich rozpadu. Na szczęście po roku pracy między Berlinem i Dublinem grupa pokazała zupełnie nowe oblicze muzyczne i artystyczne!

Pierwsze minuty Achtung Baby rzeczywiście robią piorunujące wrażenie ~ przesterowane brzmienie gitary, motoryczny rytm wzmocniony elektroniką i przetworzony głos w „Zoo Station„, przestrzenne rockowe brzmienie i lekko transowa sekcja „Even Better Than The Real Thing„. Potem co prawda pojawia się wyjątkowo tradycyjna ballada „One„, która zapewniła komercyjny sukces albumu, ale to takie utwory jak singlowe „The Fly” i „Mysterious Way” stanowiły o jego sile i potwierdzały ambicje zespołu. Muzycy trzymali rękę na pulsie – mieli świadomość tego, co dzieje się w muzyce industrialnej w Stanach czy jak rozwija się scena klubowa w Manchesterze, a jednocześnie nie zatracili umiejętności komponowania nośnych refrenów. W studiu zespół wspierał znów Daniel Lanois i Brian Eno, który tym razem starał się wyeliminować sprawdzone zagrywki i stosował wypracowane przez siebie „ukryte strategie”, a na etapie miksów Flood i Steve Lillywhite. Obok tych mocnych i nowoczesnych utworów nie zabrakło też oszczędnego „So Cruel” czy na koniec poruszającego „Love is Blindness„, które dopełniają emocjonalnego i osobistego charakteru muzyki, zrywają ze stadionowym patosem i rockową karykaturalnością, za które Bono był krytykowany u siebie w kraju.

Nie było wątpliwości, że U2 zamiast dalej cofać się do muzycznych korzeni i schlebiać masowym gustom, zrobili ogromny skok do przodu, zdystansowali się do dotychczasowej pozycji na rynku i rockowego etosu. Zresztą sami myśleli o tym, żeby album symbolicznie zatytułować „Man” w przeciwieństwie do ich debiutu „Boy”. Dopełnieniem konceptu całego wydawnictwa Achtung Baby, do którego oprawę graficzną przygotował fotograf Anton Corbijn, była kolejna trasa o zasięgu globalnym. Była to seria ogromnych multimedialnych widowisk wymyślonych przez Briana Eno, podczas których wykorzystywane było potężne nagłośnienie, oświetlenie, wizualizacje oraz setki ekranów telewizyjnych, wozów transmisyjnych, a nawet satelity. Kiedy U2 ponownie powrócili z koncertami okazało się, że wcale nie stracili fanów i wciąż mogą zapełniać stadiony. Za to ich twórczość zyskała zupełnie nowy wymiar w epoce chaosu informacyjnego i zmian zachodzących na świecie.

Oczywiście z perspektywy czasu płytę „Achtung Baby” odbiera się nieco inaczej. Przede wszystkim dopiero na trasie „Zoo TV Tour” narodził się zupełnie nowy zespół, który pozwolił sobie na jeszcze więcej eksperymentów na kolejnym albumie Zooropa i poszedł pod prąd ówczesnym trendom w muzyce rockowej ~ kiedy w Stanach zaczynał królować grunge, a w Anglii brit-pop. Niestety po latach również okazało się, że ta stylistyka łączenie rocka z elektroniką, zabawy z konwencją i wielkich widowisk wyprowadziła U2 na manowce, kiedy ukazało się kiczowate „POP„. Natomiast w kolejnej dekadzie grupa postanowiła po prostu wrócić na bezpieczną pozycję pop-rockowego zespołu z ambicjami stadionowymi, a nie artystycznymi. Taką woltę jak na „Achtung Baby” próbowało później jeszcze zrobić kilka zespołów m.in. Radiohead na „Kid A” i Blur na „13”. Szkoda tylko, że członkowie U2 przestali sobie zadawać pytanie – „i co dalej?”.- Jacek Skolimowski/onet.pl [zdjęcia oraz linki ~b69s]

Poniżej utwór „One” pochodzący z albumu „AHK-toong BAY-bi Covered”. Artwork by ~b69s


Tori Amos – “Nights of Hunters”.

Niby rynek muzyczny wydaje się być od dłuższego czasu przesycony wtórną “świeżością”, ale Tori Amos zawsze potrafi znaleźć swoją własną ścieżkę. W tym roku zagrała va banque i odniosła wielki artystyczny sukces!

Wydaje albumy mniej więcej co dwa lata od debiutu z 1992 roku “Little Earthquakes” i trzeba przyznać, że z każdym następnym wydawnictwem wywołuje takie małe trzęsienie ziemi. Artystka, która dotąd była kojarzona z bardzo surowego połączenia głosu z fortepianem, gdzie nierzadko towarzyszyły jej gitary elektryczne, sekcje smyczkowe czy delikatne pląsania rytmiczne, znowu robi psikusy słuchaczom. Już sam wybór na realizację wytwórni Deutsche Grammophon, która specjalizuje się w najbardziej prestiżowych wydawnictwach muzyki klasycznej, pokazuje nam kierunek, który obrała muzyka Tori Amos na albumie “Nights of Hunters”.

Na nowym albumie artystka podjęła temat pieśni zainspirowanych najpopularniejszymi motywami z klasycznych kompozycji powstałych na przestrzeni ostatnich 400 lat! Utwory przesiąknięte są barokowym przepychem utrzymanym w bardzo surowym świetle. Album spajają dwa tematy przewodnie. Pierwszym z nich jest motyw łowcy i ofiary oraz to, jak te dwie przeciwstawne postawy przenikają się wzajemnie na każdym poziomie interakcji. Drugim tematem, jak mówi sama artystka, jest kobieta rozczarowana, zakleszczona w niesatysfakcjonującym, wypalającym się związku. Waśnie po to, aby podkreślić tę historię, została wybrana stylistyka pieśni klasycznej.

Album otwiera złowieszczymi i niepokojącymi dźwiękami fortepianu utwór “Shattering Sea”, któremu akompaniują obłąkańcze nuty smyków. Na tym nieprzyjaznym tle rewelacyjnie melodyjnie wypada wokal Amos, który w pierwszej linii oznajmia This is not my blood on the bedroom floor. Tak właśnie będzie wyglądała pozostała część “Nights of Hunters”. Intrygująco i doskonale.

Jak to często u Tori Amos bywa, teksty nie są jednoznaczne i często uciekają się do zmyślnych metafor. Co idealnie komponuje się ze snutą przez nią baśnią. W “Snowblind” dodatkowo prowadzony jest dialog między narratorem owej powieści a jego główną bohaterką, czyli Annabelle, która naprawdę genialnie zostałą odegrana przez 11-letnią córkę Tori, Natashę. Talent pozostaje w rodzinie. W następnych utworach będziemy mieli okazję usłyszeć ją jeszcze np. w “Job’s Coffin”. To jest coś niesamowitego, jak ta młoda dziewczynka potrafi subtelnie i ze zrozumieniem zaintonować wszystko co śpiewa. Osobiście jestem pod wielkim jej wrażeniem.

Na bardzo wiele muzycznych pasaży i swoistych staccato natrafimy na “Nights of Hunters”, które zazwyczaj będą obejmowały seksje smyczkowe, ale czasami dotkną również i klawiszów. Te małe smaczki bardzo zgrabnie uzupełniają niemalże orkiestralne kompozycje. Dodatkowo atmosfera, która jest nie do przecenienia. Dla porównania mógłbym tu umieścić album The Dicemberists “Hazards of Love”.

Przez to, że jest to bardzo udany koncept album (na wielu płaszczyznach), nawet niektóre słabsze momenty nie umniejszają go jako całości. Niesamowicie skomponowana muzyka, ładunek emocjonalny, świetne teksty koncept albumu i jego wykonanie to tylko ważniejsze zalety “Night of Hunters”. Wielkie brawa należą się Tori Amos za ten album. Oddanie hołdu kanonom muzyki klasycznej, a zarazem nie zamykanięcie się w tej formie jest bardzo trudnym wyczynem i mogło by skończyć się totalną katastrofą. Na szczęście Tori Amos po raz kolejny pokazuje nam, jak wybitną i niekonwencjonalną jest artystką. Tomek Milewski/um.pl [zdjęcia oraz linki ~b69s]

 „Fortepian gra ciebie. I nigdy o tym nie zapomnij. Oczywiście, musisz pokazać, że jesteś tego wart. Z całą uniżonością, skromnością, pozwalasz się mu zabrać.
Muzyka cię zagarnia, muzyka ciebie wybiera.”


Sóley – „We Sink”.

Sóley Stefánsdóttir to chyba najbardziej urocza członkini Seabear. Ta drobna blondynka wydała niedawno debiutancki krążek, zatytułowany „We Sink”, na którym w pełni ukazuje swoje wokalne umiejętności. Czy jest to bezpośrednia kontynuacja brzmień znanych z dokonań tego islandzkiego, znakomitego zespołu?

Już początek albumu pokazuje, że autorski projekt Sóley jest znacznie bardziej liryczny i senny. Takie jest przynajmniej pierwsze, trochę niespokojne „I’ll Drown” ~ z równo wystukanym, miarowym rytmem, przejmującymi klawiszami, do których z czasem dołącza majaczący w tle tamburyn i pogłos, no i przede wszystkim z przyjemnie przyciągającym, zmiennym, ale raczej ciepłym głosem (co ciekawe, odkrywanym i wykorzystywanym przez Sóley z pełną świadomością dopiero od kilku lat). Cały otwierający „We Sink” numer ma w sobie coś intrygującego, dającego nadzieję na naprawdę niezwykły materiał.

Następne „Smashed Birds” to ballada prowadzona głównie delikatną gitarą, która dopiero w połowie nabiera spokojnie kołyszącego charakteru, mogącego kojarzyć się z dorobkiem przywołanej wcześniej grupy. Podobnie rozegrane jest choćby „Pretty Face”, gdzie pojedyncze klawisze wprowadzają wokal, aby z czasem pozwolić kawałkowi na trochę rozpędu, który w finale potrafi nawet lekko pobudzić. Nie oznacza to jednak rozkręcenia całego „We Sink”, bowiem kolejne „Bad Dream” to już niemal jedynie wyszeptana, senna kompozycja, na której rozbrzmiewa raptem kilka gitarowych strun. I właśnie z takich, na przemian występujących, raz niemal zastygających, a za chwilę tylko nieco żywszych dźwięków, które z rzadka rozpędzają się na dłuższą chwilę, zbudowana jest prawie cała omawiana płyta. Szczególny nastrój rodzi się jednak przy „Kill The Clown”, gdzie mamy liczne kołysankowe lub pozytywkowe motywy, wprowadzające bajkowy, magiczny klimat, do którego zmuszeni jesteśmy wejść. Wyjściem z tej lekko teatralnej krainy jest z kolei „The Sun Is Going Down II” ~ dla mnie najlepsze na całej płycie: z pięknym migotliwym wstępem, odrobinę mocniejszym śpiewem, wraz z którym powoli budzi się cały utwór. A po nim następuje już pogodniejsze zakończenie w postaci „Theater Island”.

„We Sink” to płyta wyjątkowa, będąca zbiorem naprawdę chwytliwych i przykuwających, niebanalnych aranżacji (na których każdy pojedynczy dźwięk został przemyślany i maksymalnie wykorzystany); niewiele ma jednak wspólnego z indiefolkowymi, żywymi piosenkami z repertuaru Seabear. To przede wszystkim prezentacja spójnego i różnorodnego (raz kojącego, a raz trochę złowieszczego), ale oszczędnego w środkach, muzycznego świata introwertycznej Sóley. Artystki o niecodziennej wrażliwości, która najpewniej nie zostanie w pełni zrozumiana i doceniona, ale tak to już bywa, kiedy ktoś ociera się o geniusz.- Michał Perzyna esensja.pl [zdjęcia oraz linki ~b69s]