~ WYSZPERANE W SIECI • MUZYKA • RECENZJE • ARTYKUŁY ~

Winylowe piękno

Kolekcjonerzy na całym świecie są zgodni: nic nie może się równać z winylem.

Może o tym nie wiedzieliście, ale niedawno obchodziliśmy Dzień Sklepu Płytowego – doroczne wydarzenie służące popularyzacji małych, niezależnych sklepów z muzyką. Chodzi o miejsca, w których można kupić płyty stare i nowe, nagrania sławnych gwiazd – i niemal nikomu nieznanych niszowych wykonawców, produkcje wielkich wytwórni – i garażowych studiów nagraniowych. Oczywiście przede wszystkim na płytach winylowych. Problem polega na tym, że zarówno małe sklepy, jak same nagrania w takiej formie są dziś zagrożone.

Jeśli nic ci to nie mówi – to zapewne należysz do znakomitej większości współczesnych ludzi, którym słowo „nagranie” nie kojarzy się już z czarnym krążkiem wykonanym z polichlorku winylu (PVC), na którym muzyka zapisana jest w postaci jednego, spiralnie zwiniętego rowka; aby ją odtworzyć, przez rowek musi przejechać igła wykonana z maleńkiego kawałka diamentu umocowana na końcu sztywnej rurki zwanej ramieniem. A potem drgania są wzmacniane… i płynie muzyka.

Czujesz, że nie do końca wiesz o co chodzi? Jeśli tak, to nie jesteś jednym z tych romantyków, którzy nadal twardo wierzą w to, że nie ma lepszej metody słuchania muzyki niż płyta winylowa. „Słuchania muzyki” – zwróć, proszę, uwagę na to sformułowanie. Nie chodzi o sytuację, w której „coś leci w tle”, kiedy ty zajmujesz się tym, co akurat masz do roboty – bo tak zwykle wykorzystujesz muzykę ściąganą z internetu czy (choć na mniejszą skalę) płyty CD. Jeśli chcesz mieć tło muzyczne do sprzątania pokoju – płyty winylowe raczej nie są dla ciebie.

Jak na przedmioty tak podatne na zniszczenia spowodowane działaniem czasu i nieostrożnym traktowaniem, płyty winylowe okazały się wyjątkowo odporne. Choć dziś nie należą już do mainstreamu i nie mają takiej pozycji jak w czasach przed ucyfrowieniem muzyki, nadal daleko im jeszcze do zupełnej niszowości.

W dodatku – to naprawdę ironia losu, wprawiająca w bezbrzeżne zdumienie różnych ekonomicznych guru – technologia, która miała ostatecznie zabić rynek płyt winylowych (internet, pliki mp3, aplikacje na urządzenia przenośne…) dziś pomaga mu kwitnąć. Strony internetowe takie jak Three Black Feathers wspólnie z sieciami sklepów London’s Rough Trade czy Manchester’s Piccadilly Records sprawiają, że sprzedaż winyli rośnie i wciąż ukazują się nowe nagrania na czarnych krążkach.

Co takiego jest w płytach winylowych, że ludzie tacy jak ja wciąż są nimi zauroczeni? Myślę, że wspólnych wątków łączących wszystkich miłośników winyli jest stosunkowo niewiele. Ja na przykład, choć zdarza mi się kupować nowe wydania, najczęściej szukam oryginalnych płyt tłoczonych od lat pięćdziesiątych do drugiej połowy siedemdziesiątych [przyp. Derek Pringle] – można je dostać w sklepach z używanymi płytami, takich jak londyński Haggle, Relics w Bristolu czy Kingbee w Manchesterze.

Jeśli jednak coś nas łączy, to chyba przede wszystkim zamiłowanie do samej ceremonii puszczania muzyki z winylowej płyty i ten cudowny moment oczekiwania, aż zacznie ona grać…

Kolejna sprawa: okładki płyt. Koperta w kształcie kwadratu o boku 12 cali (ok. 30 cm) dawała artystom – fotografom, grafikom – prawdziwe pole do popisu. Trudno to w ogóle porównywać z niewielkim pudełkiem płyty CD, nie wspominając już o plikach mp3, które okładek nie mają w ogóle. A jeśli ktoś będzie miał wątpliwość czy rzeczywiście rozmiar ma znaczenie, niech weźmie do ręki jedną z oryginalnych płyt jazzowych z lat pięćdziesiątych wydanych przez wytwórnię Blue Note. Nastrojowe czarno-białe zdjęcia, przedstawiające najczęściej lidera zespołu w czasie występu albo na tle widoków Nowego Jorku, do tego charakterystyczne liternictwo – wszystko razem daje wyjątkowy efekt, którego nie znajdziecie na okładkach kompaktów z tymi samymi nagraniami. Potęga tych okładek działa zresztą także na przedstawicieli pokolenia cyfrowego: znajomy sprzedawca ze sklepu z płytami powiedział mi ostatnio, że nastolatki – nie mające nawet w domach adapterów – kupują winylowe longplaye zespołów takich jak The Kinks czy The Who tylko po to, aby zdjęte z nich koperty wieszać na ścianach w swoich pokojach…

Moje uszy uważają, że płyta winylowa ma przewagę nad kompaktem – ale żeby to usłyszeć, trzeba mieć dobry adapter i sprzęt nagłaśniający. Jasne, są adaptery, wzmacniacze i głośniki, które sprawią, że twoje winyle będą brzmiały jak filharmonia – ale ich ceny speszyłyby nawet Romana Abramowicza. Nie chodzi mi o tę najwyższa półkę – niemniej jeśli chcesz, aby twoje czarne płyty zdradziły ci swoje najgłębsze sekrety, musisz zainwestować w sprzęt.

Miłośnicy winyli twierdzą, że czarna płyta ma cieplejszy i bogatszy dźwięk niż CD, nie mówiąc już o plikach ściąganych z sieci. Moim zdaniem – a mam w domu także odtwarzacz CD i mp3 – winyle (zwłaszcza te nagrywane analogowo w czasie rzeczywistym) prezentują w czasie odtwarzania specyficzny rodzaj czystości rytmu, której nagrania cyfrowe nie są w stanie dorównać. Trzeba jednak przyznać, że istnieją tu znaczące różnice pomiędzy poszczególnymi formatami nagrania: płyty przeznaczone do odtwarzania z prędkością 78 obrotów na minutę brzmią pod tym względem lepiej niż „czterdziestki piątki”, a te z kolei – lepiej niż płyty LP. Największym wrogiem dobrego brzmienia jest oczywiście kompresja: dwunastocalowe winylowe single mają jej najmniej, pliki ściągane z sieci – najwięcej.

Moja kolekcja winyli składa się głównie z pierwszych tłoczeń płyt z muzyką, którą lubię. To bardzo szeroka kategoria – obejmuje muzykę afrykańską, przypominającą mi moja młodość w Kenii, jazz, reggae, rockabilly, rocka progresywnego, rocka psychodelicznego, bluesa i muzykę klasyczną. W latach siedemdziesiątych, kiedy chodziłem do typowej angielskiej szkoły z internatem, muzyka stała się moją prawdziwa pasją. Nie mieliśmy telewizji, czytanie książek służyło do zdobywania wiedzy szkolnej – cóż więc mieliśmy robić pomiędzy popołudniowym czasem na naukę a wieczornym zgaszeniem świateł? Słuchaliśmy „Who’s Next” The Who albo „Dark Side of the Moon” Pink Floydów.

W mojej kolekcji równie ważne jak dźwięk są poszczególne piosenki – dlatego „świętym graalem” są dla mnie mało znane, siedmiocalowe single na których można usłyszeć kapitalne solówki gitarowe czy wyjątkową akustykę. Single takie jak „Beeside” zespołu Tintern Abbey czy „The Addicted Man” grupy The Game spełniają te wymagania – tyle, że znalezienie ich było piekielnie trudnym zadaniem. Inne – jak „Try a Little Sunshine” grupy The Factory czy „Pempelem” Aziego Lawrence’a – nadal pozostają poza moim zasięgiem: albo nigdzie ich nie ma, albo pojawiają się na eBayu w takich cenach, że musiałbym chyba wygrać w lotto, aby móc sobie na nie pozwolić.

„Pierwsze tłoczenia” to – jeśli nie liczyć jeszcze rzadszych tłoczeń testowych i płyt demo – dźwięk najczystszy i najbardziej przypominający brzmienie taśmy-matki nagranej w studiu. Piosenki takie jak „Way to Blue” Nicka Drake’a czy „Solid Air” Johna Martyna na płytach „pierwszego tłoczenia” brzmią po prostu fantastycznie: soczysta wiolonczela na pierwszym planie, lekko chropawy dialog saksofonu z wibrafonem na drugim – na późniejszych wydaniach nie robi to już aż takiego wrażenia.

Ale to w gruncie rzeczy tylko teoria: argumenty o przewadze jednych wydań nad innymi to stały punkt dyskusji miłośników winylów, często zresztą dający początek całym rozbudowanym mitologiom. Tym, co naprawdę rozgrzewa środowisko jest zupełnie inny spór: mono kontra stereo. Pewna część kolekcjonerów czarnych płyt nadal uważa, że stereo do szatański wynalazek…

Oczywiście w niektórych przypadkach należy im przyznać rację. Zdarza się, że osoba poszukująca klasycznych nagrań z lat sześćdziesiątych nabiera się na późniejsze stereofoniczne miksy. Weźmy kapitalny album „Odessey and Oracle” grupy The Zombies: jego późniejsze wydania na płytach CD mają już dźwięk stereo i zdecydowanie brakuje im czystej siły i brzmienia monofonicznego oryginału. Problem polega na tym, że nawet właściciele adapterów mają problem z cieszeniem się oryginalną wersją, bo ceny winyli z nią dostępnych na rynku wtórnym wahają się od 700 do 800 funtów (od 3,5 do 4 tys. zł).

Rosnący prestiż – a co za tym idzie także cena – niektórych starych nagrań sprawia, że są one poza zasięgiem części właścicieli adapterów. Wielu z nich pielęgnuje marzenia o znalezieniu zapomnianej płyty na jakiejś wyprzedaży czy w sklepie organizacji dobroczynnej. Z czasem takie marzenia mogą przerodzić się w prawdziwą obsesję – znajomy sprzedawca powiedział mi wręcz, że niektórzy jego klienci to po prostu „winyloholicy”. Jeden z nich (mężczyzna w średnim wieku) miał podobno trzy pary butów, ale tylko jedne sznurowadła, które przekładał z jednych do drugich – bo każdy grosz oszczędzał na płyty…

To oczywiście przypadek skrajny – ale wiadomo, że ludzie kochający stare winyle nie zawahają się użyć łokci (i kart kredytowych), aby zdobyć kolejny wiekowy przedmiot pożądania. Miejmy nadzieję, że ich pasja zwycięży nad zwykłą komercją tych, którzy kupują płyty tylko po to, aby po kilku dniach sprzedać ja za parę funtów więcej na eBayu…- Autor: Derek Pringle/ Daily Telegraph [linki oraz zdjęcia ~b69s]

Dodaj komentarz